WALENTY WYRWA - "Moje Życie"
I
tom Towarzystwa Miłośników Ziemi Strzegomskiej "SYLWETKI",
Strzegom 1999 r.
Życie
starego człowieka widziane z perspektywy czasu, który bezlitośnie
ucieka, jest skarbnicą wielu doświadczeń. Najcenniejsze z nich to te
okupione własnymi błędami. Szkoda, że nie ma powrotu do przeszłości
i nic w niej nie da się zmienić, poprawić. Patrząc na dorastające
zastępy młodych, szeroko rozwijających skrzydła do lotu, chciałoby
się im służyć swą radą. Tylko niewielu z nich zdobywa się na rozsądek
i sięga do ofiarowanej im otwartej szkatuły. Ogromna większość z
pobłażaniem przysłuchuje się „gadulstwu starych ludzi” i rzucając
się w wir wydarzeń, powtarza błędy naszego cielęcego wieku. Ale miałem
przecież opowiedzieć o sobie.
A
więc ... Urodziłem się 26 grudnia 1914 roku w Rotthausen, górniczej
dzielnicy Gelsenkirchen w Zagłębiu Ruhry w Niemczech.
Ojciec mój, również Walenty, pochodzący spod Rawicza, z początkiem
XX wieku wyruszył z dwoma braćmi na zachód za chlebem i podjął pracę
w kopalni węgla. W roku 1908 założył rodzinę, biorąc za żonę
Marię Katarzynę Jansch, również z górniczej rodziny. Już we
wczesnym dzieciństwie, ja i moja nieco starsza siostra dzieliliśmy
wojenne losy naszych rodziców, znosiliśmy skrajny niedostatek żywności,
graniczący z głodem.
Po
wojnie ojciec nasz postanowił powrócić do Polski i wiosną 1920 roku
rodzina opuściła Niemcy i osiedliła się w Sierakowie, w ówczesnym
województwie poznańskim. Brat ojca, a mój stryj Karol, przybył tam
wcześniej i zakupił młyn parowy i mleczarnię. Również oszczędności
naszych rodziców miały być ulokowane w tym przedsiębiorstwie w celu
jego rozbudowy. Los jednak nie sprzyjał rodzinnym planom. Krótko po
naszym przybyciu stryj Karol uległ śmiertelnemu wypadkowi w młynie.
Gwałtowna inflacja lat dwudziestych zniweczyła ciężko uciułane
oszczędności rodzinne.
Nasze pójście do szkoły w Sierakowie bez znajomości języka
polskiego było dla nas obojga koszmarem. Dzieci biorąc nas za Niemców,
bardzo nam dokuczały.
Byliśmy wyszydzani, a nawet bici i nieraz wracaliśmy ze szkoły z
potarganą odzieżą i guzami na głowach. Przy pomocy życzliwych nam
osób w krótkim czasie nauczyliśmy się języka polskiego i w roku
1928 ukończyliśmy ówczesną szkołę publiczną z pomyślnymi
wynikami. W domu jednak rozmawialiśmy po niemiecku, gdyż matka nasza
nie mogła opanować języka polskiego.
W
poszukiwaniu zarobku ojciec mój wyjechał do Gdyni i pracował tam przy
budowie portu, a potem otrzymał stanowisko urzędnicze przy spedycji węgla.
Kryzys gospodarczy lat trzydziestych zmuszał dzieci i młodzież do
zbyt wczesnego podejmowania nisko płatnej pracy. Nawet w czasie wakacji
dzieci wynajmowały się do roboty, głównie w gospodarstwach rolnych.
Po ukończeniu szkoły, nie mając jeszcze 14 lat podjąłem pracę w
hucie szkła w Sierakowie. Po dwóch latach pracy przy produkcji
aptecznych naczyń szklanych, wyjechałem do Kępna, gdzie w roku 1933
ukończyłem szkołę zawodową dokształcającą w dziale usług
osobistych ze specjalnością perukarstwa, charakteryzacji i
fryzjerstwa. Praktykę zawodową odbywałem w pracowni peruarskiej Opery
Poznańskiej, której dyrektorem był wówczas Zygmunt Latoszewski, a
moim bezpośrednim przełożonym Pan Wojczyński, późniejszy długoletni
kierownik pracowni perukarskiej w Teatrze Polskim we Wrocławiu. W
Poznaniu pobierałem prywatne
lekcje gry na skrzypcach i dużo czasu spędzałem na sali prób.
Przypuszczam, że to właśnie tam wzbudziło się we mnie zamiłowanie
do muzyki, zwłaszcza klasycznej, i tam właśnie przesiąkłem atmosferą
wielkiego teatru, co znalazło odbicie w mojej późniejszej, skromnej działalności
artystycznej a może też wpłynęło na moje życie osobiste. W mieście
tym złożyłem egzamin mistrzowski i tam też zapoznałem moją żonę
Anielę Babczyńską, z którą dane mi było przeżyć do tej pory 63
lata. Ślub nasz odbył się 26 stycznia 1936 roku w kościele
garnizonowym Św. Wojciecha w Poznaniu. W poznańskiej Poliklinice w
1936 roku urodziła się nasza córeczka Kasieńka. Powróciwszy do
Sierakowa otworzyłem własny zakład fryzjerski. W roku 1938 przyszedł
na świat nasz syn Andrzej.
W tym mieście zastała nas II wojna światowa. Jeszcze przed nadejściem
Niemców, wraz z innymi nie podlegającymi służbie wojskowej, miałem
nakazane czuwanie przy torach. Pewnego dnia, gdy powróciłem z dyżuru
okazało się, że żona ulegając ogólnej panice wyjechała wraz z dwójką
dzieci do krewnych, mieszkających w województwie kieleckim, by tam
szukać schronienia. Jak się później okazało, była to ucieczka „z
deszczu pod rynnę”. Po nadejściu Niemców byłem zmuszony do pracy
przy zburzonym moście i nie mogłem wyruszyć na poszukiwanie rodziny.
Mniej więcej po dwóch tygodniach, kiedy ulice naszego miasteczka
rozbrzmiewały niemieckim śpiewem w rodzaju „Heili – Heilo”, a
niektóre domy były obwieszone złowieszczymi chorągwiami ze swastyką,
zdobyłem się na odwagę i udałem
się do Ortskomendantury z prośbą o udzielenie mi zezwolenia na
podróż w celu odszukania swej rodziny. Następnego dnia wyposażony w
odpowiednie pismo dosiadłem roweru, bo innej komunikacji nie było i
ruszyłem w drogę. Po trzech dniach drogi z owrzodzonym siedzeniem byłem
u celu. Gdziekolwiek pytałem, czy to w Przedborzu, czy w Piotrkowie
Trybunalskim, czy Skotnikach, wszędzie odpowiadano mi, że byli, ale
odjechali. Po około 10 dniach poszukiwań i przejechaniu 600 km znalazłem
się z powrotem w domu. Żona moja, jakby na ironię losu, powróciła właśnie
w dniu mojego wyjazdu, półtora godziny po moim opuszczeniu miasta.
Grozą i odrazą wypełniły się pierwsze dni po wkroczeniu wojsk
niemieckich. Demolowano i bezczeszczono krzyże i figury przydrożne.
Nie darowano również zmarły. Po 14 dniach pobytu Niemców nasz
cmentarz zmienił się w księżycowy krajobraz. Poprzewracano krzyże i
potłuczono płyty nagrobne.
W
stosunku do ludzi, żołnierze niemieccy zachowywali się w miarę
spokojnie, gorzej było natomiast z miejscowymi Niemcami i tymi, którzy
starali się znaleźć na tak zwanej „folksliście”. Którejś
niedzieli w samo południe przyglądałem się z ukrycia młodemu
wyrostkowi w mundurze S.A., który stał na krawężniku chodnika i po
10 razy nawracał przechodzących ludzi żądając niskiego ukłonu.
Byłbym
niesprawiedliwy gdybym nie wspomniał o wyjątkach dotyczących dobrych
i porządnych Niemców, którzy zasłużyli na szacunek i pamięć.
Pierwszy niemiecki burmistrz Richard Grolmisch po ostrych starciach z
miejscowym NSDAP zrezygnował ze stanowiska po miesiącu urzędowania.
Był i pewien Sturmbannfűhrer SS, z którym przed wojną łączyły
mnie dobre stosunki. W dniu, kiedy po upadku Warszawy, Adolf Hitler
odbierał w naszej stolicy defiladę, ten znajomy SS-man zaprosił mnie
do siebie bym posłuchał radia i zastanowił się póki jeszcze czas i
podpisał „folkslistę”. W końcu pod słowem honoru o zachowanie
tajemnicy zapytał o moje zdanie na temat wydarzeń na arenie wojny. Bez
namysłu powiedziałem mu, że nawet jeżeli dojdzie do podobnej
defilady w Londynie to i tak nie uwierzę w zwycięstwo Niemiec. Moim
rozmówcą w mundurze SS aż zatrzęsło, ale tajemnicy dochował. Ten
sam oficer SS, po kilku miesiącach zdradził mi w zaufaniu datę
naszego wysiedlenia.
W
czasie okupacji zdarzyła mi się przygoda, która postawiła mnie w
bardzo groźnej sytuacji. Pewnego dnia pojawił się u nas mój szwagier
z Poznania z większą ilością gotówki i poprosił mnie, bym po
znajomości zakupił na lewo większą ilość mięsa i wędlin dla
ukrywających się działaczy podziemia, poszukiwanych przez żandarmerię.
Nie zdając sobie sprawy z grożącego mi niebezpieczeństwa podjąłem
się tego trudnego zadania. Wyposażony w tzw. „Passierschein” –
pozwolenie na podróż – udałem się z ciężką walizą w drogę. Do
Poznania dojechałem zdrów i cały, ale około 300 metrów przed
zamkiem autobus zatrzymał się przed patrolem żandarmerii. Tym, którzy
nie znają realiów okupacji, należy się wyjaśnienie. Za tak zwany
„czarny ubój” i handel mięsem nielegalnego pochodzenia, w województwie
poznańskim, późniejszym Warthegau, groziły najsurowsze kary, z karą
śmierci włącznie. Egzekucje wykonywano w więzieniu przy ulicy Młyńskiej,
przy użyciu gilotyny. W dawnej Generalnej Guberni nie było aż tak groźnie.
Tych stosunków w obszarach oddzielonych granicą nie da się porównać.
Pasażerom kazano wysiadać i ustawić się wzdłuż chodnika. W
pierwszym odruchu chciałem walizkę z moim śmiercionośnym ładunkiem
pozostawić w autobusie, szybko jednak dostrzegłem bezsens takiego postępowania,
zabrałem walizkę i stanąłem na samym przedzie rzędu podróżnych.
Zdobywając się na odwagę, opanowałem swoje roztrzęsione łydki i
mimo dławiącego mnie strachu wystąpiłem z szeregu i stanąwszy jak
struna wyprężony przed oficerem dowodzącym patrolem jednym tchem
wyrecytowałem w płynnej niemczyźnie:
„Entschuldigen
Sie, Herr Hauptmann, ich muss heute noch dienstlich in Berlin sein.
Bitte untersuchen Sie mich in erster Reihe. Mein Zug fahr bald fort, ich
muss mich beeilen“.
/Przepraszam,
panie kapitanie, ja dziś jeszcze muszę być służbowo w Berlinie,
proszę zrewidować mnie w pierwszej kolejności. Mój pociąg wkrótce
odchodzi, muszę się pośpieszyć/.
Uczyniłem
przy tym gest, jakbym sięgał po klucze i chciał otworzyć walizkę.
Kapitan:
„Was wollen Sie dort
in Berlin?“ /Czego
Pan tam szuka w Berlinie?/
Ja:
„Gestatten Sie, Her Hauptmann, das sind dienstliche Sachen und dűrfen
nicht veroffentlicht werden“. /Wybaczy Pan, kapitanie, ale są to
sprawy służbowe, które nie mogą być ujawnione/.
Mówiąc
patrzyłem śmiało w oczy, jakbym był co najmniej Leutenantem
Wehrmachtu. Oficer wydawał się być ubawiony moją służbowością.
Ruchem ręki zaprzeczył otwierania walizki, życzył mi szczęśliwej
podróży, a na odchodnym zawołał żartem:
„Grűssen
Sie mir Unter den Linden!” /Niech
Pan pozdrowi berlińską Aleję Unter den Linden!/.
Ruszyłem
teraz z moją walizką, jakby w niej pierze było i zaraz potem schowałem
się w pierwszej napotkanej bramie, aby uspokoić swoje rozdygotane ręce
i nogi, a gdy dotarłem do celu podróży byłem tak roztrzęsiony, że
nie można się było ze mną porozumieć. Zrozumiałem, że nie urodziłem
się na bohatera i jeszcze teraz, będąc w Poznaniu, w okolicy zamku
przyspieszam kroku.
W
okresie pierwszych miesięcy okupacji przeżywaliśmy w Sierakowie
pierwsze akcje wysiedleńcze Polaków. Towarzyszyła im głośna muzyka
marszy wojskowych, przerywana komunikatami o sukcesach armii
niemieckiej. Ulicami paradowały oddziały Hitlerjugend, przy czym nie
wszyscy tworzący je władali niemczyzną.
W
październiku 1940 po kilkakrotnej mojej odmowie przyjęcia obywatelstwa
niemieckiego, zostaliśmy wywłaszczeni, a po dwóch tygodniach
wysiedleni. Zapyta kto – dlaczego ja, urodzony w Niemczech, mając
matkę rodowitą Niemkę naraziłem siebie i swoją rodzinę na tułaczkę
i poniewierkę oraz utratę całego majątku. Odpowiedź jest prosta –
człowiek określa się tylko raz w życiu, kim jest.
Nie
wszystkim było dane przywdziać mundur i orężem ramię uzbroić.
Wielu żądnych walki musiało pozostać w cieniu zwyczajnego życia,
ale im również towarzyszyła śmierć i jakże często czuli jej zimne
tchnienie. Moje wspomnienia widziane z perspektywy lat, można by
powielić przez wielomilionową rzeszę wygnańców polskich z czasów
II wojny światowej, którzy ograbieni ze swego dobytku, w dzień czy
noc, mróz czy słotę, zrywali dzieci ze snu i popychani kolbami
karabinów szli na spotkanie swego tułaczego losu. Gdy zatłoczone
wysiedleńcami samochody ruszały, ludzie śpiewali pieśń „Kto się
w opiekę odda Panu swemu”. Brzmiała ona potężnie, nie trwożnie i
unosiła się oskarżycielsko nad odjeżdżającymi samochodami.
Pierwszym
etapem naszej podróży była jakaś opustoszała hala fabryczna w Łodzi.
Na posadzce leżała słoma, nie wiadomo, kiedy ją tam położono. Po
dwóch noclegach, bez możliwości umycia się, byliśmy od stóp do głów
pokąsani przez pchły. Podczas rewizji działy się dantejskie sceny.
Rozrywano obuwie, odzież, a nawet książeczki do nabożeństwa w
poszukiwaniu kosztowności i pieniędzy. Na dworzec pędzono nas
obdartych i nie mytych. Za nami szły grupy Hitlerjugend pogwizdując i
szydząc z nas, co niektórzy z nich zawzięcie fotografowali. Do wagonów
wrzucano za nami chleb, po jednym bochenku na głowę. Do Sokołowa,
miejsca przeznaczenia jechaliśmy 18 godzin zatłoczeni i zamknięci w
bydlęcych wagonach. Przykro mi pisać o znieważaniu bożego daru –
chleba, ale chleb ten był wtedy przesiąknięty ludzkim moczem.
Z
dworca zabierały nas chłopskie zaprzęgi konne. My trafiliśmy
niefortunnie do podlaskiej wsi Wólka Miedzyńska. Nie będąc
obeznanymi z życiem i pracą na wsi, z trudem zaspakajaliśmy
podstawowe ludzkie potrzeby. Opał trzeba było zdobywać siekierą i łopatą,
karczując ścięte pnie. Były też małe przebłyski szczęścia.
Kilka dni przed Bożym Narodzeniem, które mieliśmy spędzić przy
ziemniakach i mleku, znalazłem na skraju lasu postrzelonego i zamarzniętego
zająca. Ta świąteczna uczta przez chwilę pomogła nam zapomnieć o
naszej niedoli. Za sprzedaną zapasową bieliznę i dwa obrusy, które
udało nam się przywieźć, kupiliśmy nieco różnego towaru i
dostarczyliśmy ludziom w formie handlu obnośnego. Do Sokołowa
oddalonego o osiem kilometrów, chodziliśmy za towarem co dwa dni.
Nieco później otrzymaliśmy koncesję tytoniową.
Nie
wszystkim dane było powrócić do stron ojczystych. W 1942 roku w Wólce
zmarła nam na skutek niedożywienia i chłodu 6-letnia córeczka. Żona
moja była wówczas w ciąży i z ciężkim sercem oczekiwała następnego
dziecka.
Kolejny etap to Miedzna, dokąd przenieśliśmy się za namową
znajomych Poszwów. Tu po kilku dniach pojawił się tajemniczy
nieznajomy, który wprost nakazał mi podjęcie pracy w miejscowym
Sonderkommando. Po silnych naleganiach rozpocząłem pracę tam jako
fryzjer, przy czym miałem mieć oczy i uszy otwarte na to, co się tam
działo. Żona moja zajmowała się sklepem, a ja chodziłem strzyc i
golić stacjonujących tam Niemców, między innymi grupę około 50 żołnierzy
„Sondergendarmerie”, zajmujących się likwidacją partyzantów.
Wszystkie wiadomości, najczęściej dotyczące planowanych akcji,
przekazywałem braciom Józefowi i Janowi Michalskim, mieszkającym w młynie
przed wsią, od strony Węgrowa.
W
roku 1943 w Miedznej urodził nam się syn Józef. Po roku 1943, po
upadku Stalingradu, sprawy toczyły się szybciej. Z dnia na dzień
narastało też niebezpieczeństwo. Bliskość lasu i toru kolejowego
dawały schronienie partyzantom różnej orientacji. Wieś oddalona o 12
kilometrów od obozu zagłady Treblinka, była często odwiedzana przez
zbiegów z transportu, rosyjskich jeńców wojennych i Żydów, przez
oddziały partyzantów i zwykłych bandytów, udających partyzantów, a
najbardziej przez Niemców, ścigających zbiegów i partyzantów. Żyliśmy
jak tysiące innych w ciągłym strachu. Niemcy przeszukując wieś i
przyległy las, brali często chłopów i wysiedleńców za zakładników.
Podczas akcji poszukiwania przez Niemców rosyjskich zbiegów, ukrywających
się u miejscowych chłopów kilkakrotnie wraz z innymi stałem jako zakładnik
przed lufą karabinu maszynowego.
Wiosną
1944 roku zatrzymał się przed moim sklepikiem znajomy Jan Michalski.
Jego wóz zaprzężony w
dwa konie wypełniony był lucerną. Janek przyszedł do nas po
papierosy dla partyzantów, z którymi miał łączność. Wydałem mu
karton papierosów, który już z reguły przeznaczałem na ten leśny
cel z każdego nowego przydziału. Janek wsiadł na wóz, schował
papierosy w lucernie i lekko musnął konie batem. O dziwo – dwa
dobrze utrzymane konie nie mogły ruszyć z miejsca! Przechodzący
podpici żołnierze naśmiewali się z kiepskich koni i woźnicy.
Wreszcie rozbawiony Feldwebel zabrał Jankowi bat i raz smagał po
koniach, raz po woźnicy. Żołnierze podparli koła i wreszcie konie
ruszyły. Tym sposobem wóz obciążony ponad miarę bronią i amunicją,
ustrojony lucerną, szczęśliwie dotarł do leśniczówki, gdzie
kwaterowali partyzanci.
W
lipcu 1944 Rosjanie przerwali linię obrony na Bugu. Złożyli nam oni
wizytę. Poprzednio musieliśmy się w polu okopać i przeczekać działania
ofensywne. Po kilku dniach zjawili się u nas polscy żołnierze i po krótkim
zaproszeniu w tonie nie znoszącym sprzeciwu, załadowano całą rodzinę
wraz ze skromnym dobytkiem na samochód i powieziono w nieznane. Po
kilku godzinach znaleźliśmy się w Mokobodach koło Siedlec, gdzie
stacjonował 11 pułk zmotoryzowany moździerzy. Była to polska
jednostka wojskowa, ale dowódcami byli rosyjscy oficerowie w polskich
mundurach. Do dziś pamiętam ich nazwiska – major Andriej
Tabonszczykow i major Wirowkin, imienia tego drugiego nie pamiętam.
Okazało się, że wojsku był potrzebny fryzjer, a dowództwu w sztabie
– biegły tłumacz. Obie te funkcje spełniałem do lutego 1945 roku.
W styczniu, kiedy ruszyła ofensywa, pojechaliśmy razem z wojskiem. W
Piątku pod Łowiczem wojsko załadowało się na wagony, a my odbywaliśmy
dalszą drogę ku domowi, czepiając się towarowych wagonów i
przesiadając się po kilkanaście razy. Po czterech dniach drogi na węglarkach,
w budkach hamulcowych, lub okrakiem na drewnie, dojechaliśmy do Dębca
koło Poznania. Dalej nie można było, bo trwały tam jeszcze działania
wojenne wokół bronionej przez Niemców poznańskiej Cytadeli.
Do
Sierakowa zmierzaliśmy z dziećmi okrężną drogą, pieszo, ciągnąc
znaleziony w przydrożnym rowie wózek, z dwoma naszymi synami i
skromnym dobytkiem. Pamiętam trasę przez Swarzędz, Śrem, Opalenicę
i Pniewy. Sieraków musieliśmy ominąć, bo tam kwaterowało wojsko
rosyjskie. Zatrzymaliśmy się w Kamionnie koło Międzychodu u mojej
ciotki, Teresy, wdowy po stryju Karolu. Po dwóch miesiącach gościny
mogliśmy powrócić do Sierakowa. Mieszkanie nasze i zakład fryzjerski
były zupełnie puste. Wypadało rozpocząć wszystko od nowa. Tym razem
znowu ciotka Teresa okazała nam pomoc. Wyposażyła nasze mieszkanie w
najpotrzebniejsze rzeczy, życzliwi ludzie zwrócili nam nieco sprzętu,
który znalazł się w ich mieszkaniach, i po niedługim czasie, w
prowizorycznie urządzonym lokalu rozpocząłem pracę fryzjera.
Powierzono mi dwóch uczniów i zakład w miarę się rozwinął,
pozwalając na skromną egzystencję. Ku naszej radości urodziła się
nam córeczka, której nadaliśmy imię Maria.
W
czerwcu 1945 roku zaczęły napływać rozpaczliwe listy od moich rodziców
z Gdyni. Zostali oni pozbawieni mieszkania i środków do życia. Po krótkiej
naradzie sprowadziliśmy rodziców do siebie. Nie wzięliśmy jednak po
uwagę stosunków, jakie wytworzyły się miedzy ludźmi. Grupa
zawistnych nam osób, wykorzystała fakt obecności mojej matki, która
nijak nie mogła opanować języka polskiego i rozpętano przeciwko mnie
i mojej rodzinie walkę przez kampanię oszczerstw. Na oknach malowano
swastyki, a nawet popluwano na moich klientów. Nie mogąc się z tym
pogodzić i dopasować do narzuconej mi roli renegata, zdecydowaliśmy
się umieścić rodziców u mojej siostry, zamieszkałej w Międzychodzie,
a sami, za radą innych przenieśliśmy się na Zachód.
Wiosną
1947 roku zatrzymaliśmy się w Strzegomiu. Pan Wojczyński mój dawny
szef, był już wówczas kierownikiem pracowni perukarskiej przy Teatrze
Polskim we Wrocławiu i chętnie by mnie zatrudnił, ale już wówczas
było tam trudno o mieszkanie, a nie mieliśmy pieniędzy, aby zdobyć
je za „łapówkę”. Nasz tymczasowy pobyt w Strzegomiu znacznie się
przedłużał. Miasto zastaliśmy w gruzach. Wielu osiedleńców omijało
to pobojowisko. W pierwszym dziesięcioleciu po wojnie ówczesny
Strzegom przedstawiał się jako krajobraz księżycowy. Całymi stadami
przyjeżdżali tu ludzie żądni taniego łupu i zabierali, co im się
podobało. To oni tzw. „szabrownicy” dokończyli dzieła wojennego
zniszczenia. Aktem urzędniczej nieuczciwości było rabunkowe
wymontowanie zegara na wieży Targowej, zabytkowego dzieła na skalę światową.
W rok później spadł trzypiętrowy hełm tej wierzy. Przypuszczalnie
filary tego hełmu zostały uszkodzone w toku zdejmowania zegara.
Opału
w tym pierwszym okresie nie dostarczono. Drewna w gruzach było wiele.
Jednakże co wygodniejsi woleli nie wychodzić z domu i nie trudzić się
noszeniem. Rwano zatem podłogi pusto stojących mieszkań, wyrąbywano
belki dachowe, poręcze klatek schodowych, a nawet meble. Ogromną szkodę
wyrządzano miastu przez nieuczciwy wywóz cegły i wtórnych materiałów
budowlanych. Często wyjmowano metalową konstrukcję nośną zamiast z
gruzów ze zdrowych nie uszkodzonych budynków. Dopiero z końcem lat
60-tych zaczęła się ożywiona działalność remontowa. Tu i ówdzie
powstawały nowe domy. Spółdzielcze budownictwo mieszkaniowe dało się
zauważyć w latach 70.
Z
pierwszym okresem naszego pobytu w Strzegomiu wiąże się wstrząsające,
a może nawet przełomowe dla naszej rodziny wydarzenie. Z okazji Święta
Wyzwolenia, w dniu 22 lipca 1947 roku odbył się w kinie „Muza”
okolicznościowy seans z filmem „Bohaterowie Pustyni”. Właśnie z
żoną i dziećmi wybieraliśmy się do kina, kiedy złożył nam wizytę
najstarszy brat mojej żony Franciszek. Przyjechał do Strzegomia by się
tu osiedlić. Oczywiście, z okazji jego wizyty zrezygnowaliśmy z pójścia
do kina. Po upływie ok. 1 godziny usłyszeliśmy alarm kilku syren.
Panując nad nerwami wybiegłem na ulicę. Od strony kina biegli
wystraszeni ludzie, ich odzież była wybielona warstwą szarego pyłu,
niektórzy byli okaleczeni, nie mogli mówić z przerażenia, tylko
wskazywali kierunek kina. Po kilku minutach dobiegłem do budynku
kinowego. Oczom moim ukazał się obraz grozy. Słyszałem głośne
krzyki leżących przed kinem okaleczonych ludzi, z połamanymi kończynami,
wśród nich również dzieci. Jedna dziewczynka w wieku ok. 12 lat leżała
na chodniku z urwaną głową. Okazało się ze podczas seansu na zatłoczoną
widownię spadł sufit. Kiedy wbiegłem do wnętrza zobaczyłem sufit leżący
na poręczach krzeseł. Pierwsza na miejsce wypadku przybiegła grupa
rosyjskich żołnierzy. Z godną podziwu odwagą, czołgając się pomiędzy
powalonymi przez sufit krzesłami, wywlekali oni okaleczonych,
nieprzytomnych ludzi. Bohaterem tego wydarzenia był duży pies,
owczarek niemiecki. To on wskazywał ratownikom miejsce leżących,
docierał tam gdzie ludzie nie mogli i sam wywlekał ofiary katastrofy,
przeważnie dzieci. Nie znam bilansu strat, ilości poszkodowanych i
ofiar śmiertelnych, ale ten groźny widok z przed 50 lat pozostał mi w
pamięci.
Wróćmy
jednak do mojej osoby i losów mojej rodziny. Mimo katastrofalnego stanu
miasta uparłem się, by tu pozostać. Otworzyłem zakład fryzjerski,
gdzie pracowaliśmy oboje z żoną. Jednak po jakimś czasie choroba nie
pozwoliła mi na dalszą pracę w moim zawodzie. Znalazłem zatrudnienie
w przemysłowej służbie zdrowia. Przyuczał mnie do zawodu staruszek
lekarz Nowiński, mieszkający przy obecnej ulicy Kasztelańskiej. W międzyczasie
uzupełniłem średnie wykształcenie w Ośrodku Szkolenia Pracowników
Kulturalno-Oświatowych przy Wojewódzkim Ośrodku Kultury we Wrocławiu.
Czas płynął, dzieci rosły. Poza pracą zawodową uczestniczyłem
wraz z żoną w życiu kulturalnym miasta, a domowy budżet uzupełniałem
muzykowaniem.
W
1957 roku zaproponowano mi w powiązaniu z moją dotychczasową działalnością
kulturalną, pracę na stanowisku kierownika świetlicy i kina w
Jaroszowskich Zakładach Materiałów Ogniotrwałych w Jaroszowie. Praca
była trudna, jednoosobowa, a związki zawodowe, które naówczas
patronowały działalności kulturalnej, żądały widocznych i
natychmiastowych rezultatów, więc aby je osiągnąć, pracowałem od
świtu do nocy i mimo skromnego wynagrodzenia zajęcie to stało się
moim hobby.
Odżyły
we mnie korzyści wyniesione z Opery Poznańskiej i podpatrzone kiedyś
sposoby pracy. Przy pomocy kilku młodych zapaleńców zorganizowałem
działalność estradową, rozpoczynając od małych form scenicznych.
Do współpracy angażowałem swoich grających dorastających synów.
Andrzej ukończył Liceum Ogólnokształcące w Strzegomiu i brał
prywatne lekcje muzyki, a potem uzupełniał swe umiejętności w
studium konsultacyjnym w Średniej Szkole Muzycznej we Wrocławiu, Józef
zaś, absolwent Technikum Ekonomicznego w Świdnicy, pobierał lekcje u
p. Ignacego Łukaszewicza i u p. Ryszarda Sokała w Strzegomiu.
Instrumentem starszego, Andrzeja był fortepian, młodszy Józef, był
klarnecistą – saksofonistą. Wspólnie sięgaliśmy po coraz
ambitniejszy repertuar. Wystawialiśmy wodewile, składanki z utworów
K. I. Gałczyńskiego, „Zegarek” – „Matka” – „Dorożka”.
W czasie wolnym uczęszczałem na tzw. kursy konsultacyjne metodyki przy
Wojewódzkim Domu Kultury we Wrocławiu, gdzie wykładowcami byli
wybitni wrocławscy artyści. Kierownikiem Studium był Andrzej
Skorulski, znany aktor wrocławski. Nieco później, przy pomocy mojej córki,
która ukończywszy Liceum Pedagogiczne w Świdnicy i Studium
Nauczycielskie w Jeleniej Górze, pracowała jako nauczycielka, udało
się zorganizować Dziecięcy Teatrzyk Baśni.
Niektórzy pamiętają może, gdzie mieściło się kino i świetlica
zakładowa Jaroszowskich Zakładów. Budynek kina znajdował się daleko
poza wsią Jaroszów i z dala od samego zakładu. Sąsiadowały z nim
tzw. hotele robotnicze, zamieszkiwane przeważnie przez pracowników
fizycznych i ich rodziny. Z tego środowiska rekrutowali się moi mali
aktorzy, niektórzy z zaniedbanych rodzin. Tym bardziej cenię sobie
fakt, że udało mi się z nich wykrzesać prawdziwe zaangażowanie i
radość z uczestniczenia w swoim teatrzyku. Wmawiałem sobie i dzieciom
zdolności artystyczne. Spełniałem z zapałem rolę reżysera,
scenografa i dekoratora, tworzyłem teksty i muzykę do przedstawień.
Powstawały prawdziwe dekoracje sceny, kostiumy, ruchome postaci baśniowe,
jak smoki itp. Przy szyciu kostiumów pomagały często mamy małych
aktorów.
Wystawialiśmy
kilkakrotnie baśń sceniczną Andersena „Calineczka”, „Dzikie łabędzie”,
„Krzesiwo”, „Żołnierz i królewna”, Jeżewskiej „Smoczą
awanturę” i wiele innych. Baśnie nasze były kilkakrotnie wystawiane
w Teatrze Legnickim na zamówienie Huty Miedzi, w Świdnicy, w sali
teatralnej Świdnickiego Ośrodka Kultury, w ZWAP-ie /Zakłady Wyrobów
Aparatury Precyzyjnej/ z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka, a także
na innych mniejszych scenach amatorskich w Jaworze i Świebodzicach. To
były zauważalne sukcesy, ale osiągane ogromnym nakładem mozolnej
pracy. Działalność ta przerosła najśmielsze moje oczekiwania i
utrzymała się nieprzerwanie przez 20 lat.
Z
czasem zatrudnienie w przyzakładowej świetlicy znaleźli moi bliscy
– córka Maryla na stanowisku instruktora teatralnego oraz syn Andrzej
jako instruktor muzyczny. Osiągnięcia nasze zostały udokumentowane,
zdjęcia z opisami włączone do albumu, który stanowi ciekawą i miłą
pamiątkę. Zagadką dla mnie do dziś nie rozwiązaną pozostanie obojętny,
a z czasem wręcz wrogi stosunek szkoły w Jaroszowie. Dopiero dyrektor
Abram odniósł się przychylnie do naszej działalności teatralnej w
świetlicy i dostrzegł pożytek, jaki niosła ona dla jaroszowskich
dzieci. W roku 1983 otrzymałem Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki.
Dzieci były także wynagradzane, a płacono im „kulturą za kulturę”.
Co roku wyjeżdżały na kilkudniowe wycieczki w najciekawsze i najpiękniejsze
miejsca naszego kraju. W jak niesprzyjających warunkach przyszło mi
pracować na tym jaroszowskim odludziu, niech poświadczy przytoczony
epizod z tamtych lat.
Działo
się jesienią roku 1983. W naszej świetlicy, wspólnie z radą
pedagogiczną Zasadniczej Szkoły Zawodowej przy J.Z.M.O. urządzano
wieczorki taneczne z wodzirejem. Były to cykliczne imprezy wychowawcze
przewidziane wyłącznie dla młodzieży Zasadniczej Szkoły Zawodowej.
Podczas jednego z tych wieczorków, do sali wtargnęła grupa młodych mężczyzn
pijanych. Nie proszeni goście nie zwracając uwagi na moją interwencję,
w wulgarny sposób ubliżali młodzieży i mnie. Ktokolwiek próbował
interweniować, obrywał pięścią lub kijem. Na moją telefoniczną
interwencję w ówczesnym komisariacie milicji, powiedziano mi, że nie
mogą przyjechać, bo nie dysponują samochodem. Polecili mi, aby we własnym
zakresie wraz z młodzieżą zorganizował sobie obronę. Po wyjściu ze
świetlicy, w drodze do postoju samochodu, zgraja opryszków napadła
nas bijąc i ubliżając mnie i młodzieży. Chłopcy i dziewczęta, na
moją prośbę znosili cierpliwie obelgi i prowokacyjne kopniaki. W
pewnym momencie nie wytrzymałem i z rozmachu uderzyłem torbą z
metalowym pulpitem najbardziej agresywnego napastnika. Nie mam postury
Herkulesa, ale moje zdecydowane, aczkolwiek podyktowane rozpaczą, działanie
przyniosło nadspodziewany skutek. Uderzony przeze mnie opryszek wpadł
do rowu, pozostali napastnicy rozproszyli się, a młodzież pobiegła
do autobusu pracowniczego. Tego wieczoru jeszcze jako obwiniony znalazłem
się w komisariacie M.O. Po złożeniu przeze mnie relacji o zajściu
zatrzymano głównego napastnika – mężczyznę w wieku lat 40. Na moją
prośbę komendant posterunku Milicji Obywatelskiej odstąpił od
wytoczenia skargi o zakłócenie spokoju pod warunkiem oficjalnych
przeprosin mnie i młodzieży szkolnej, co miało miejsce podczas
szkolnego apelu. Z Zakładem JZMO rozstałem się po 32 latach
nieprzerwanej i zaangażowanej pracy, w roku 1989, przechodząc na
emeryturę w wieku 75 lat. Jako odprawę otrzymałem lampkę nocną i
popielniczkę. Z moim odejściem praca kulturalna „na ugorze” zakończyła
się – nie znalazłem bowiem kontynuatora, czego bardzo żałuję.
Przez 40 lat mego pobytu w Strzegomiu związany byłem aktywnie z
orkiestra dętą, działającą przy zakładzie JZMO. Podstawowym
uprawianym przeze mnie instrumentem były skrzypce, ale grałem też na
saksofonie sopranowym i altowym, a karierę robiłem muzykując na
kontrabasie i doprawdy nie wiem skąd mi to przyszło! Umiejętność
grania na skrzypcach przekazałem kilku moim uczniom i z satysfakcją
muszę przyznać, że jedna z moich uczennic, korzystając z mej pomocy
zdała z powodzeniem egzamin do szkoły muzycznej. Śpiewak Opery Łódzkiej,
Kazimierz Orzechowski stawiał pierwsze kroki swej kariery artystycznej
w świetlicy JZMO, w amatorskim zespole estradowym pod kierunkiem
naszego syna Andrzeja.
Chciałbym
tu wspomnieć o jeszcze jednym ciężkim przeżyciu. W dniu 18 lutego
1986 roku z niewiadomych przyczyn wybuchł w naszym mieszkaniu pożar.
Dym i płomienie zauważono najpierw w łazience. Pożar szybko się
rozprzestrzenił i w krótkim czasie objął kuchnię, przedpokój i pokój
naszych wnucząt. To co ocalało przed ogniem zostało zalane wodą
przez 4 oddziały straży pożarnej.
Z
głęboko uzasadniona odrazą wspominamy zachowanie się funkcjonariuszy
Milicji Obywatelskiej, którzy zamiast dbać o zabezpieczenie
ewakuowanych sprzętów nakazali mnie i mojej żonie byśmy udali się
do komisariatu. Nie pomagały usilne prośby by pozwolono nam wpierw
zabezpieczyć resztę naszego dobytku, pod groźbą użycia siły musiałem
wszystko pozostawić i udać się z nimi. Żoną zaopiekowali się sąsiedzi
i tam znaleźli ją milicjanci, którzy grożąc nakazali iść ze sobą
na tzw. przesłuchanie.
Była godzina 20.00, padał śnieg, było bardzo zimno, a nas oboje
prowadzono jak najgorszych zbrodniarzy. Kiedy po 2 godzinnym seansie
tzn. rutynowych czynnościach milicyjnych, wróciliśmy do domu, ogień
był już stłumiony. Tu i ówdzie wybuchały jeszcze płomienie, znużony
tłum gapiów powoli rozchodził się do przytulnych domów, zabierając
ze sobą to i owo na pamiątkę.
Po
50 latach musieliśmy zaczynać wszystko od nowa.
Inną
moją pasją stało się poznawanie dziejów Strzegomia. Ciekawość, chęć
poznania prawdy doprowadziły mnie do wielu miejsc, wydawnictw, do
archiwów również zagranicznych, skąd czerpałem materiały źródłowe,
dotyczące dziejów mojego miasta. Dzięki wytrwałości i dociekliwości
stałem się posiadaczem cennego zbioru informacji, na bazie których
powstała książka „Strzegom – historia i współczesność”
autorstwa Magdaleny Hennig. Wyraziła ona swoje podziękowanie w następujący
sposób:
„Nieocenioną
pomoc podczas prac przygotowawczych okazał mi strzegomianin Walenty
Wyrwa, gdyż owoce jego wieloletniej benedyktyńskiej pracy
kronikarskiej stanowiły punkt wyjścia do stworzenia niniejszego
opracowania”. Od roku 1966, kiedy to powierzono mi funkcję kronikarza
miejskiego, prowadzę do dziś kronikę Miasta i Gminy Strzegom. Troska
o zabytki przyszłości skłoniła mnie w tym samym czasie do podjęcia
obowiązków społecznego opiekuna zabytków. Za długoletnie starania o
zachowanie niewielu pozostałych obiektów otrzymałem srebrną odznakę
Społecznego Opiekuna Zabytków. Od wielu już lat oprowadzam wycieczki,
pokazując im piękno naszego starego grodu. Dzięki znajomości języka
niemieckiego mogę służyć również ciekawym dziejów naszego miasta
turystom zagranicznym.
Od
roku 1975 jestem członkiem Towarzystwa Miłośników Ziemi
Strzegomskiej, aktywnie współpracując we wszystkich przedsięwzięciach.
Współpracuję również z Biblioteką Miejska i Strzegomskim Centrum
Kultury, szczególnie przy organizowaniu konkursów z wiedzy o historii
naszego grodu. Obecnie wygłaszam szereg pogadanek historycznych na
Katolickim Uniwersytecie Ludowym przy Parafii Strzegomskiej.
Ukoronowaniem mojej pracy historyka-amatora i związanych z tym ciągłych
poszukiwań jest książka mego autorstwa „Obiekty sakralne
Strzegomia”, wydana w 1996 roku, nakładem Urzędu Miejskiego w
Strzegomiu. Nakład jest już wyczerpaniu, a popyt na tę książkę rośnie.
Penetracja dziejów miasta spowodowała, że zainteresowałem się twórczością
J. Ch. Gűnthera, poety okresu baroku, urodzonego w Strzegomiu. Pokusiłem
się o przetłumaczenie
kilkunastu jego wierszy, w celu przybliżenia tego genialnego i
tragicznego twórcy polskiemu czytelnikowi. Po przejściu na emeryturę
nie oddałem się bezczynności. Rozpoczął się dla mnie kolejny etap
czynnego życia, a mianowicie cykl podróży zagranicznych, głównie do
byłej NRD i RFN.
W
sierpniu 1987 wyjechałem do Gross-Schoendau na obóz młodzieżowy,
gdzie płynna znajomość języka niemieckiego pozwoliła mi na podjęcie
pracy tłumacza. W następnym roku 1988 w podobnym charakterze wyjechałem
do Drezna. Szczególnie wzruszająca była podróż do Essen, miasta położonego
w Zagłębiu Ruhry, w dniu 14 listopada 1989 roku powróciłem w te
strony po siedemdziesięciu latach, do miejsca gdzie pozostali krewni
mojej matki. Spotkałem tam siostrę matki, Emmę, którą pamiętałem
jako kilkunastoletnią dziewczynę. Utkwił mi w pamięci obraz, gdy
Emma niesie mnie na dworzec kolejowy, skąd mieliśmy wyruszyć do
Polski. Spotkanie z krewnymi połączone było z wyjazdem do osady górniczej
Rotthausen, miejsca, gdzie się urodziłem i spędziłem pierwsze lata
mojego dzieciństwa. Cichy skromny dom, jakby część górniczego
skansenu, oderwanego od hałasu wielkich metropolii, cierpliwie pozował
mi do zdjęcia.
Od
połowy lat 80 często otrzymuję zaproszenia do Norymbergi. Działa tam
grono osób na rzecz ochrony zabytków pod nazwą
„Denkmalschutzverein”. Podczas kolejnego pobytu w roku 1990 w tym
mieście, spacerując wzdłuż Lauferstrasse, zawędrowałem na nieduży
placyk w pobliżu kościoła Frauenkirche. Piękno staromiejskiej
dzielnicy wabiło wzrok, przemawiało urokiem każdego drobnego szczegółu.
Pomiędzy małymi domkami z pruskiego muru, zwróconymi szczytami do
placu, przy zbiegu kilku ulic, dostrzegłem mały sklepik ze starociami.
Na zewnątrz były powystawiane różne gliniane naczynia, które przyciągały
oko swoim archaicznym, niecodziennym wyglądem. Mimo zmęczenia długim
spacerem ciekawość pokonała moje lenistwo. Wnętrze okazało się
wystawą dawnego garncarstwa. Zafascynowały mnie bogato zdobione kafle
różnych krajów. Pomiędzy nimi przemówił nagle do mnie maleńki biały
kafelek – z herbem Strzegomia! Oniemiałem z wrażenia ... . Grosza
przy mnie było skąpo, toteż nie mogłem nawet myśleć o kupnie tego
bliskiego sercu eksponatu. Sprzedawca antyków zwrócił jednak uwagę
na moje zafascynowanie i po krótkiej prośbie z mojej strony wypożyczył
mi kafelek, który okazał się podstawką stołową pod gorące
naczynia. Cienka, porcelanowa płytka nadawała się do kserokopii.
Wykonałem kilka odbitek i tak cenną zdobycz zabrałem, tuląc do
siebie. Przy następnych odwiedzinach zastałem moje cenne znalezisko u
mojej znajomej dawnej strzegomianki. Nie wykluczone, że mój skarb
wzbogaci kiedyś zbiory naszego strzegomskiego muzeum. Przypomnę, że
wizerunek herbu ozdobił okładkę książki „Strzegom – historia i
współczesność”.
W
Norymberdze poznałem ciekawych ludzi, między innymi gościła mnie
pani Loibl, wdowa po znanym rzeźbiarzu Herbercie Loiblu. Moja znajomość
sztuki sakralnej zjednała mi grono sympatyków w tym mieście, dlatego
też już w następnym roku wyjechałem ponownie do Norymbergi, jako gość
Ruchu Ochrony Zabytków i Środowiska. Przy okazji tej podróży miałem
możność zwiedzenia szerokiego regionu Bawarii.
Pewnego
razu, będąc w Bambergu, znalazłem u jednego z moich znajomych ciekawą
książkę. Jej tytuł: „Schicksale einer Stadt in Schlesien” kusił,
by do niej zajrzeć. Był to zbiór wspomnień byłych strzegomian. Losy
wojenne ludzi różnych narodowości nie były mi obce. Los wypisał
historię na mojej własnej skórze i dotkliwie udzielił się moim
najbliższym. Mimo mojego uprzedzenia książka wywarła na mnie ogromne
wrażenie. Kupić jej wówczas nie było można, gdyż nakład był
doszczętnie wyczerpany. Znajomi moi zafundowali mi skopiowanie
najistotniejszych szczegółów. Po powrocie zabrałem się do tłumaczenia,
a raczej do uproszczonej relacji, przy czym nie obeszło się bez słusznych
wymówek ze strony moich najbliższych, z powodu zaniedbań codziennych
zajęć domowych. Pisałem, nie czując głodu ani potrzeby snu. Materiały
te wzbogacone o zbiory artykułów z czasu II wojny światowej pozwoliły
mi na opracowanie wydarzeń i nastrojów w Strzegomiu w tym okresie.
Jest tego około 200 stron maszynopisu. Materiały te, między szeregiem
innych, zalegają szuflady i nikomu nie służą.
Nie
zrezygnowałem z roli tłumacza, a to obliguje mnie do częstych wyjazdów
na konferencje w Kassel, które to miasto kooperuje ze strzegomskim zakładem
„Kopernik”.
Nie
zaniechałem również moich prób poetyckich. Po dawno napisanej
„Balladzie trzech gór”, w której opisałem wierszem historię
naszego miasta, napisałem wiele innych drobnych utworów, między
innymi „Spacer po starym mieście” wierszowany przewodnik po
Strzegomiu. Na życzenie mego umierającego syna sporządziłem i
ofiarowałem parafii strzegomskiej opracowanie „Kalendarium Kościołów
Strzegomskich”. Pragnę dalej służyć memu miastu, jeśli Opatrzność
pozwoli, bo nie spieszno mi jeszcze stawać na ślepym torze.
Losy
naszej rodziny potoczyły się tragicznie. W roku 1982 zmarł nasz syn Józef
w wieku 40 lat, a od pięciu lat starszy syn Andrzej jest sparaliżowany
i porusza się na wózku inwalidzkim.
Na
pociechę pozostała nam córka Maryla, wdowa po Bogdanie, która
doczekała się dwóch dorosłych córek. Mieszka ona ze swoja córeczką
Justyną, a naszą wnuczką, razem z nami. Justyna ukończyła niedawno
18 lat i uczęszcza do Liceum Ogólnokształcącego w Strzegomiu. Druga
córka 28-letnia Kasia wraz ze swym mężem Thomasem osiedliła się w
Hamburgu. Powiększa się stadko naszych wnucząt i prawnucząt.
W
lutym 2000 roku po moich imieninach (14 luty) nadeszła wiadomość o
narodzeniu się kolejnego prawnuka – Franciszka. Małżeństwo naszego
syna Andrzeja i Krystyny zaowocowało dwójką dzieci: Beatą i Cezarym.
Córka Beaty i Zbigniewa – Kasia nasza prawnuczka ukończyła 17 lat i
uczęszcza do Liceum Ogólnokształcącego w Strzegomiu. Syn Marcin ma
14 lat. Syn Cezarego i Małgorzaty ukończył 7 lat. W Bielsku – Białej
żyje 19-letnia Anna – córka naszego syna Józefa i Krystyny.
W
2000 roku odeszła moja ukochana żona, z którą wspólnie przeżyliśmy
64 lata małżeństwa. Tak więc ... Czy los był nam łaskawy, czy
srogi? Wielu naszym bliskim i znajomym nie było dane dożyć naszych
lat.
Mimo
wielu zgrzytów, wzlotów i upadków, dziękujemy za wszystko Bogu i
pijemy nasz kielich, sączymy go do ostatniej kropli ...
Walenty Wyrwa
|